wtorek, 10 grudnia 2013

Jedna myśl męczy mnie, niczym kac o poranku....


Niedawno byłem zmuszony,wybrać się na warszawskie Bemowo.
Jeśli ktoś z Was tam mieszka - to współczuję.
Nie ma tam nic oprócz lotniska, bloków i paru sklepów.
Znalezienie tam sensownej knajpy lub miejsca w którym
można spokojnie wypić kawę, graniczy z cudem na miarę
znalezienia wraku "Titanica" w Kanałku Żerańskim.
Również natrafienie na kiosk z batonikiem,
wymaga uruchomienia mapy Google,
włączenia GPS i pomocy Straży Miejskiej.

Również spotkać żywego człowieka niełatwo, a komunikacja
jest tam tak słabo rozwinięta, że sieć autobusów
kursujących dajmy na to po Sudanie czy Australii,
zostawia tą bemolową daleko w tyle.
Wszędzie jest daleko, ulice są niedoświetlone.

Niedoświetleni za to ideologicznie są Ci wszyscy,
którzy zaangażowali się w zapasy z Policją 11 listopada.
Gromada zakapturzonych Troglodytów i Tytanów pod pozorem
walki o lepsze jutro zdemolowała centrum Warszawy,
nawet wyrwała z korzeniami Bogu ducha winne drzewko cytrynowe,
po raz kolejny spaliła tęczę na placu Zbawiciela,
co radośnie uwieczniły kamery stu piętnastu
stacji telewizyjnych.

Jeśli czyta tego bloga, ktoś z tej ekipy, w co akurat
wątpię bo zwykle zamaskowani pseudo patrioci są niepiśmienni
lub posługują się pismem klinowym lub obrazkowym,
to chcę powiedzieć, że miejscem gdzie możecie
robić zadymy są:

- Wasze czynszowe pełne karaluchów mieszkania na Pradze lub Grochowie,
- Opuszczone magazyny i squoty gdzie wciągacie pewnie po siedem kresek białego proszku na minutę,
- Areszt śledczy, o ile kierownik tegoż przybytku Wam pozwoli na to,
- Agencje towarzyskie, o ile miejscowa burdelmama pozwoli na ekscesy nieseksualne.

W innych miejscach typu boiska, autobusy, kolej,
place, kawiarnie takie zachowanie jest surowo
zabronione, rozumiecie?

Jednak...dla niepiśmiennych pseudo-kibolo-patriotów jest wersja obrazkowa,
tego co napisałem powyżej:



Co do boisk i kawiarni, miałem niedawno okazję wybrać się z żoną
na Stadion Narodowy. Znowu zapytacie?
Tak, znowu, bowiem przez blisko dwa dni odbywały się tam targi turystyczne.
Nie "naturystyczne" tylko turystyczne, słyszycie?

Tysiąc trzysta stoisk biur podróży z całego świata i z Polski,
egipskie linie lotnicze z żywym faraonem i mrówkami,
sympatyczne Meksykanki (jedna z nich o dziwnym imieniu Conchita czy jakoś tak),
zagadkowi Marokańczycy i bracia Słowacy
ze swoim nieśmiertelnym "Ahoj" i zespołem ludowym.


Pojawili się też nasi delegaci głównie zachwalający Mazowsze,
Suwalszczyznę czy Bieszczady w których jak się zgubicie,
to nikt Was nie będzie szukać.

Natomiast delegatki Kolei Mazowieckich, oferowały smycze z logiem KM,
oraz ulotką deklarującą absolutną niespóźnialność biało-żółto-zielonych
wagoników.

Wisienką na torcie okazały się jednak spotkania z podróżnikami.


Podczas ich barwnych wykładów, prelekcji, spotkań, zaprosili nas
do swego świata w którym nie ma łapówek,
przetargów, zegarków kupionych nie wiadomo gdzie,
ministra Rostowskiego czy serialu "Kolory nieszczęścia" i Kuby W.

Z uwagi na brak prądu, tych rzeczy oczywiście nie ma,
dominuje tam jednak, zasada prosta jak mowa końcowa adwokata,
przed wydaniem wyroku:
"widzę Cię to znaczy, że za sekundę mogę Cię zjeść"

Na litość boską, w dobie internetu, plazmy, dvd i wifi
są plemiona w Amazonii w tzw. Strefie Darien,
do których nikt nie dotarł.
Dżungla wielkości Mazowsza zazdrośnie broni tam dostępu,
za pomocą rozległych chaszczy, błotnistych ostępów,
jadowitych pająków oraz niepozornej żabki, która jest
tak jadowita, że samo patrzenie na nią, może Was
po prostu zabić.

Również tamtejsi tubylcy nie palą się do tego,
by kupić od nas paciorki czy stary odtwarzacz cd
za skórę z lamparta.
Od setek lat radzą sobie bez szczepionek, wiertarek,
majonezu, benzyny czy Jeepów Cherokee.
(Akurat jestem cichym wielbicielem Cherokee i nowy model na rok 2014 powoduje,
że się automatycznie ślinię,

ale można bez tego wszystkiego się obejść i żyć w spokoju, prawda?)

Spokoju za to nie ma na Majdanie Kijowskim i wydaje się,
że to powtórka sprzed bodajże lat dziewięciu,
kiedy kolor pomarańczowy obalił paru kretynów.

Jest szansa, że namiętny i wierny fan Putina - Janukowicz,
bez wystrzału zgodzi się wejść w strefę wpływów Unii.
Domyślam się, że sam Janukowicz nie ma na to najmniejszej ochoty,
co więcej marzy się jemu podobna polityczna kopulacja, partycypacja
i uzależnienie jak w przypadku czegoś co się złowieszczo nazywa ZBIR,
czyli Związek Białorusi i Rosji.

Ale póki Majdan wrze, póki długowarkoczowa
Julia ma siłę,
aby walczyć, głodować i odwrotnie,
to Janukowicz i jego banda putinofanów,
nie może spać spokojnie.

No dobrze, zbliża się Boże Narodzenie.
dlatego jedna myśl męczy mnie, niczym kac o poranku,
czy "Kevin sam w domu" znów zagości w naszych domach,
bez tego święta będą przecież nieważne,prawda?

Mimo to, wszystkim życzę, abyście zasiedli
przy wigilijnym stole,
spojrzeli sobie w oczy i spędzili ten czas bez
telewizora,
polityków,
internetu,
fejsbuka i mojego bloga,
dobrze?

środa, 30 października 2013

Jak zrobić stłuczkę na parkingu i nie uciec?


Niedawno przeszukując przepastne zasoby You Tube,
chcąc obejrzeć coś, co kiedyś
nazywało się teledyskiem, videoklipem, miało fabułę,
scenariusz i logiczny porządek,
z łezką w oku trafiłem na Pet Shop Boys "Domino Dancing",
Marillion "Lavender" i Queen "The Miracle".
W tamtych czasach czyli w dobie komputerów Atari,
dobry teledysk potrafił skutecznie wypromować
kiepski utwór i odwrotnie.

Trafiłem również na hożą dziewoję, która pochodzi z Izraela
i nazywa się Meytal Cohen.
Bynajmniej, Meytal nie pokazuje światu koloru swego stanika,
nie kręci kamerą swych igraszek z chłopakiem i nie gotuje on line.
Co zatem robi, spytacie?
Panna Cohen, która nosi to samo nazwisko co znany bard Leonard,
gra na perkusji, bijąc przy tym na głowę całe stado perkusistek,
perkusistów, którzy co pięć minut umieszczają swe covery znanych utworów
w sieci.
Meytal jest cholernie dobra technicznie, ma fenomenalny
tajming i co mnie kręci najbardziej - gra covery głownie
hard rockowe, metalowe i to na zestawie na dwie stopy.

Próbka jej możliwości jest tu:

youtube.com/watch?v=liAROlu1WFI

Jest to utwór Panthery.
Aż przyjemnie popatrzeć i posłuchać, prawda?

Co do przyjemności, miałem ostatnio okazję być na naszym narodowym basenie,
z uwagi na wizytę trzech dżentelmenów z Top Gear.

Ich show, poprzedził nasz, pożal się Boże teatrzyk,
w czasie którego prezes sponsora całego show - koncernu Sokół
podawał przez trzy godziny do mikrofonu,
jakieś dane dotyczące ilości sprzedanego paliwa i hotdogów
na ich stacjach.

Potem pojawiły się samochodu z edycji Porsche Cup.
Z uwagi na obwód naszego Stadionu, który wynosi
mniej więcej co rondo w małym miasteczku, osiągane
prędkości były na poziomie kommbajnu "Bizon".

Nieco dynamicznie zrobiło się przy próbach driftu a także
gdy na płycie pojawił się Adam Małysz, który jak wiemy
zamiast skakać, jeździ w rajdach po afrykańskich bezdrożach.

Jednak o 21:00 temperatura sięgnęła zenitu, gdy wobec
55 tysięcy osób,w kosmicznej metalowej balii z silnikiem napędzanym
obierkami od ziemniaków,wjechała trójka bogów z Top Gear.

Faktycznie Hammond nie grzeszy wzrostem,
Jeremy ma bocianie gniazdo na głowie,
a James, hmm...już wiem czemu jego ksywa to "Kapitan Snuja".

Rozpoczęło się pokazami kaskaderów, potem Jezza żartował
o naszych hydraulikach,
stwierdzając jednocześnie, że nasi piloci dali czadu w 1942,
ale samochody mamy do dupy.

(moto.wp.pl)

I tak przekomarzając się nawzajem, panowie wystawili na pokaz
blisko dwadzieścia aut, które powodują u każdego skurcz
serca, jąder i co tam jeszcze macie.

Takie "Greatest Hits" Queen, Pink Floyd,
Megadeth i Iron Maiden razem
wzięte do jednego utworu.

Całość show zwieńczył mecz piłkarski Polska - Anglia,
oczywiście rozegrany za pomocą samochodów.
Niezdecydowany Stig raz wbijał gole nam a raz sam sobie,
czym wzbudzał aplauz publiczności.

Oczywiście, wszyscy czekali na choćby jedno słowo z ust,
to znaczy z kasku Stiga,
ale jak zwykle milczący demon prędkości nie powiedział ani słowa.

Czy było warto tam się wybrać?
Z pewnością, ilość decybeli generowanych przez V12 lub V8 sięgała chmur,
a wysokooktanowa mieszanka i palone gumy mile pieściły nozdrza.
Deszcz nie padał, także kolejnej wpadki z basenem narodowym nie było.

Ale, kiedy następny taki show u nas?
Czekam z niecierpliwością.

I jeszcze jedno, pozostając w temacie motoryzacji,
serdecznie dziękuję sympatycznej Pani z parkingu,
która mimo, że pomyliła biegi w Hondzie Civic
i tym samym jej zderzak wbił się w moje auto
niczym pięść Mike Tysona w twarz Andrzeja Gołoty,
to miała na tyle odwagi cywilnej,
że sama zadzwoniła po Policję i zainkasowała mandat i punkty karne.



poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Związki zawodowe? Dziękuję, wolę poszukać hexapusa !


Tak jak zapowiadałem, niedawno miałem okazję
wraz z moją żoną, parę razy wybrać się na wycieczkę,
której patronuje portal pieszo.waw.pl.

Zbiórka bladym świtem w Niedzielę jest wyzwaniem na miarę
przesłuchania całej płyty z hiphopem, przynajmniej dla mnie.

Również dla nawet przeciętnego psychologa - amatora
wyzwaniem jest obserwacja całej grupy nomadów, która
na swój jedyny sposób pojmuje całą ideę trasy,
niedogodności,braku wody czy chwilową awarię
kompasu przewodnika.

Zwykle trafia się tam Pan Alojzy Narzekający,
któremu nie podoba się nic.
Według niego trasa niechybnie zaprowadzi nas na pole minowe
z II wojny, napadną na nas wilki,ktoś upadnie na ziemię
i dostanie tężca,
przewodnik ma nieważny paszport,
jest pewnie gejem i zaraz zacznie padać.

Za nim w chórze zatruwających atmosferę idzie Pani
Pelagia Nieznośna,
mimo upału i warunków leśno-terenowych zwykle wbita
w kostium typu Margaret Thatcher, która cały czas
porównuje obecną wycieczkę ze stu dwudziestoma
czterema poprzednimi, epatując idących swymi
opowieściami z zakresu finansów:

"znowu Euro podskoczyło przez tych złodziei",

z zakresu moralności:

"przecież w tych klubach to się teraz moja Pani oni się zachowują jak króliki"

lub branży spożywczej:

"a ja wczoraj dostałam świeżą karkówkę, wyobraża sobie Pani?"

Również nieco na uboczu, jako obserwatorka idzie Pani Nadzieja Powabna,
w wieku między trzydzieści a czterdzieści
lat, z pierwszymi zmarszczkami na twarzy i udach,
głośno obwieszczająca całemu światu swój status
osoby rozwiedzionej, po tzw. "przejściach".

Zwykle ma na sobie buty na obcasach zostawiających metrowy lej
w leśnej ściółce, dwunastokilometrowy zawój naszyjników,
które brzęczą niemiłosiernie i odstraszają ptactwo oraz czarny strój,
który tak pasuje do leśnej wyprawy jak garbaty do "You can dance".

Mimo, że Pani N. narzeka, to dyskretnie wzrokiem lustruje całą ekipę,
czy ewentualnie jest jakiś samotny,dobrzezarabiający, jeżdżący Jaguarem XF,

który "może", "ewentualnie", "z konieczności" zostałby jej drugą i brzydką połówką.

I w takim barwnym składzie wycieczka wędruje przez leśne bagna,
rzeczki, uroczyska,przewodnik robi częste postoje, które są jak zwykle,
przedmiotem sporu w grupie.

Stronnictwo wyczynowców z napisami na koszulkach
"Extreme hardcore walking",lub "Die or walk"
domaga się,aby każdy szedł z dodatkowym obciążeniem w postaci
stukilogramowego plecaka,aby przerw nie było, a jeśli już przewodnik je zarządza,
to w akcie zemsty zatruwa wodę innym mniej odpornym na zmęczenie "mięczakom".

Natomiast stronnictwo "mięczaków", które charakteryzuje się koszulkami
z logiem portalu "niejeżdzezbytpredko.pl", zespołu "One Direction"
lub innych gwiazdek popu, co pięć minut domaga się przerw godzinnych,
zaglądając w swe polisy ubezpieczeniowe,czy przewidują one odszkodowanie
na wypadek ukąszenia przez osę, pszczołę, kleszcza lub czy wbity
korzeń drzewa w tyłek,będzie również gratyfikowany finansowowo.

W międzyczasie nasz Mojżesz, czyli przewodnik objaśnia nam gdzie jesteśmy,
rzuca nazwy mijanych roślin, mchów, drzew, łapie dla nas owady,
by pokazać jak są zbudowane i czemu tak obrzydliwie,
podaje azymut na najbliższą piwiarnię i tak pomału osiągamy cel wędrówki.



Co w tym wszystkim fajnego, zapytacie?
Już wyjaśniam!
Zamiast siedzieć przed telewizorem,
by oglądać po raz setny "Kolory nienawiści"
lub inny oskarowy serial,
to iluś osobom (nam też), chce się włożyć buty, spakować
plecak z kanapkami i parasolem i ruszyć w ostępy leśne.
Takie wycieczki są darmowe i wystarczy jedynie dobra wola,
aby ruszyć tyłek z łóżka w Niedzielę.

Natomiast, zmieniając temat, darmowe nie są koszty działalności związków
zawodowych, które się umościły w Poczcie Polskiej.
Są one koszmarnie duże, biorąc pod uwagę, że mamy ich obecnie
około siedemdziesięciu.

Kosztują ponad siedem milionów złotych rocznie.
A i tak większość z tych krzykaczy jest tam tylko po to, by nieustannie protestować.
Oprotestowane jest praktycznie wszystko: godziny pracy,
że wózki na listy nie mają napędu na cztery koła,
że stołówka za ciasna, do pracy daleko i tak dalej.

Ponadto, pracodawca na swój koszt musi zapewnić związkowym watażkom
osobne pomieszczenie,z klimatyzacją, szybkim internetem i darmową
ciepłą wodą.
Nie mam cienia wątpliwości, że takie mikro związku zawodowe,
są powoływane tylko po to,
by chronić stołki pracownikom, którzy w razie konfliktu z pracodawcą są nieusuwalni,
nietykalni niczym Aleksander Łukaszenka, czy jak tam nazywa się ten klown na wschodzie.

Oczywiście giganci związkowi typu "Solidarność" czy lewicowy "OPZZ" też są
tam obecni,lecz nie protestują z powodu braku taśmy intymnej w męskim wc,
lecz zgoła w innych większych i ważniejszych sprawach.

Nie jestem przeciwnikiem związków zawodzących, natomiast obecna obstrukcja w tym temacie,
jest warta przemyśleń co z tym fantem dalej zrobić.
Inaczej wielkie firmy zarówno państwowe czy prywatne będą miały związane ręce,
bo grupka imbecyli będzie blokować, oprotestowywać wszystko co im się nie spodoba.

I jeszcze jedno,
wiem doskonale,że brak wiz dla Polaków chcących odwiedzić
kraj Wielkiego Kanionu Colorado, Johna Wayna i otyłych nastolatków jest
ciernią w oku wzajemnych relacji,
natomiast po raz kolejny
potwierdza się to, że jest to naród i kraj niezbyt...rozgarnięty.

Jakiś czas temu światową prasę obiegło zdjęcie pewnego Amerykanina,
który wyłowił z Morza koło Grecji sześcioramienną ośmiornicę,
zwaną hexapusem.


(www.telegraph.co.uk)

Pół biedy, że wyłowił zestresowanego głowonoga, natomiast wiedziony
swoim kretyńskim instynktem, który pchał jego przodków do wycinania
w pień Indian i strzelania do bizonów
w ilości stu strzałów na minutę,
to radośnie wraz ze swymi pociechami pozbawił życia
sześcioramienne cudo i zjadł !

Wg. mediów do dziś ma czkawkę i wyrzuty sumienia,
bo w swym macdonaldowym i bergerkingowym amerykańskim umyśle,
nie skojarzył faktu, że zwykle:

-koniczyna ma trzy listki a nie cztery,
-żółw ma cztery łapy a nie cztery wrotki,
- kot biega i nie lata a orzeł nie umie nurkować jak delfin.

Tak samo porządna i fabrycznie
nowa ośmiornica ma osiem ramion a nie sześć.
Prawdopodobnie na tej lekcji biologi spał albo opychał się
wysokokalorycznymi frytkami z kurczakiem, które stępiły jego słuch i logiczne myślenie.

Ichtiolodzy z żalem obejrzeli szczątki hexapusa na patelni mordercy,
mając nadzieję, że za jakiś czas, znowu ktoś trafi na takie cudo.

Bynajmniej, jeśli szczęśliwym rybakiem okaże się Polak,
to będzie chciał tego stwora żywego przehandlować za żywą gotówkę w Euro.

W przypadku gdyby to był Rosjanin, też byłbym spokojny o los
hexapusa, bo transakcja "żywa ośmiornica za wodę ognistą" też jest sensowna.


piątek, 9 sierpnia 2013

Jak zostanę żandarmem wojskowym to zajrzę w Wasze konta !


POranne wiadomości, w których na bieżąco się
informuje o najnowszych POczynaniach aktualnej
ekipy rządzącej, bywają niekiedy przyczyną mego
nagłego ataku kaszlu, chociaż nie palę lub zakrztuszenia się pieczywem,
co w połączeniu z szybko pitą kawą może dać nieciekawy efekt.

Jedną z nich był absolutny hit, w którym Żandarmeria Wojskowa domaga się
więcej uprawnień do inwigilowania obywateli. ŻW chce, między innymi,
lustracji rachunków bankowych i umów ubezpieczeniowych.
Ma to pozwalać na rzekome skuteczniejsze wykrywanie korupcji
przy przetargach i zamówieniach dla wojska na nowe kalesony,
armaty, menażki czy samoloty.

W pierwszej chwili pomyślałem, że pomysłodawcy tego poronionego
pomysłu za dużo naoglądali się Louisa de Funesa w słynnej trylogii
"Żandarm się żeni", "Żandarm i kosmici" itp.

Jednak nie, Ministerstwo Ochrony Nieintelektualnej obecnie
konsultuje i drąży ten pomysł chcąc go radośnie i spontanicznie
wprowadzić jako- projekt ustawy.

Może, grupko kretynów, idźcie dalej i stwórzcie ustawę w której
to ochroniarz z "Juwentusu Turyn", "Sól Security" czy innych
ekip będzie mógł mnie na zapleczu sklepu zrewidować,
a ja będę MUSIAŁ podać tzw. ABS-owi, czyli Absolutnemu Braku Szyi
swój PIN do karty, żeby mógł zajrzeć swymi napakowanymi amfetaminą oczętami,
(w końcu nie ma jak być czwarty dzień na służbie bo stawka
godzinowa rośnie, prawda?) w moje pasywa i aktywa plus odsetki?

Tak głupiego pomysłu nie było od powierzenia teki premiera
Waaaalldemmmaaarowi Paawwlakkowi, wysłania Gagarina w kosmos
lub zbudowania Pałacu Kultury i Nauki.

Odezwały się głosy krytyki, natomiast mam nadzieję, że będą
one niczym trąby jerychońskie podłączone do stumegawatowego
Marshalla i dotrą one do naszej Rady Mędrców zanim stanie się
jakaś głupota.

Na litość boską, czystość przetargów w armii zawsze była pod
lupą i pod wszelakimi podejrzeniami, więc może do cholery Żandarmeria
zlustruje konta i dochody stających do przetargu a nie wsadza
głowę w nieswoje.
Jak mawiała moja babcia, że jak się nie wiesz za co złapać,
to się złap za miękkie @#$%^!

A przecież jeszcze tyle służb można by wyposażyć w nadzwyczajne
uprawnienia.
Jakie? Ano na przykład dajmy możliwość dozorcom, by mogli sami przeprowadzać egzekwowanie długu wobec lokatorów nie płacących za czynsz,
dajmy możliwość konduktorowi, aby przy złapaniu gapowicza w pociągu
bez biletu mógł z automatu zająć jego bagaż podręczny na konto długu.

Również niegłupim wydaje się pomysł, aby jeśli ktoś zalegał
z zapłatą za prywatnie wstawioną plombę, implanty pośladków
lub piersi albo protezę nogi, lekarz mógł mu to wstawione "coś"
komisyjnie zabrać, usunąć, wyciąć, wygrzebać i co tam jeszcze chcecie.

Tym sposobem wrócimy do czasów kodeksu Hammurabiego, który z cywilizacją
ma tyle wspólnego co pasikonik na łące ze smooth jazzem.

Jak by tego było mało, w ostatnim tygodniu do naszego mieszkania
wkroczyła śmiało, niczym armia Wallace'a pod Stirling ekipa
czterdziestu pięciu hydraulików, spawaczy, murarzy, tynkarzy, zdunów,
kominiarzy, cieśli - ale nie z Nazaretu (a szkoda) i pod pozorem
wymiany pionów z wodą zawładnęła naszym metrażem.

Przez 24 godziny na dobę huk rozdziewiczanych stropów, podłóg
mieszał się z gromkimi okrzykami typu "Heniu, no rzuć no ku#@! ten
młoteczek, bo nie mogę ściany przesunąć"
lub "Marian, na *&^ brałeś te wiadereczko, ja go nie chcę".

Podejrzewam nawet, że w swym zapale, który był jak z utworu
Metallicy tzn. "Seek and Destroy", ekipa dotarła wraz ze swymi wiertłami,
za przykładem niezrównanego Juliusza Verna do wnętrza ziemi na
mym osiedlu i obejrzawszy jak tam jest po cichu...
zakopała dołek za sobą.

Po paru dniach, z chaosu i pyłu na miarę kopalni węgla,
zaczęło się wyłaniać nasze mieszkanie, nasza przystań w tej ziemskiej wędrówce.
W międzyczasie kuchnia była w przedpokoju, telewizor stał w wannie,
a wc- w sypialni.

O dziwo, panowie żwawo posprzątali po sobie, to co zabrudzili - odmalowali,
nawet chcieli mej małżonce uprać czy raczej odprać jej wszystkie
kreacje w liczbie stu szesnastu, z szafy która była w epicentrum
strefy kurzu, ale - nie pozwoliła.

Również cała moja dyskografia Iron Maiden i Pink Floyd wymagała
odkurzenia i doprowadzenia do stanu używalności, ale gdy zobaczyłem
potężnego mopa w rękach pana z ekipy i słysząc gromkie "to co
czyścimy wszystko od "The Wall" po "Brave New World" skapitulowałem,
utwierdzając się w mocnym postanowieniu, że sam się tym zajmę.

I jeszcze jedno, moja trauma co do miejskich szaletów została
usunięta na sto procent niczym pewien kretyn ze sceny Przystanku Woodstock,
który bez powodu,zaatakował Grzegorza Miecugowa.

Będąc w tzw. potrzebie jelitowo-kanalizacyjnej, wysupłałem dwa złote
i skorzystałem z przybytku położonego sto metrów pod ziemią
pod Dworcem Centralnym.

Gdyby nawet upadł mi tam na podłogę hotdog, spokojnie i bez obaw,
mógłbym go podnieść i zjeść, ponieważ chyba jedynie łazienki
na Kremlu lub w Watykanie mogą dorównać czystością i schludnością
temu przybytkowi.

Stało się to w drodze na pieszą wycieczkę, które organizuje PTTK,
a szczegóły są na stronie pieszo.waw.pl.

O szczegółach tej wyprawy - za tydzień, póki co mym
intymnym czynnościom w królewskiej toalecie przyglądały
się trzy amstaffy, których podobizny, ktoś umieścił w tymże wc.









niedziela, 7 lipca 2013

Dlaczego nie ma kompotu z rabarbaru ? Ja tak go lubię !


Wieloletnie uczęszczanie na śluby i wesela uświadomiło mi parę prostych prawd.

Po pierwsze to, że młodym małżonkom na starcie jest trudno wyjść
z Kościoła,gdy jest po wszystkim,
ponieważ ilość sypanego ryżu, mąki i pszenicy,roślin bulwiastych,
płatków objętych ochroną roślin,
ewentualnie ciężkich monet z XII wieku utrudnia im poruszanie się
w kierunku limuzyny,
nie mówiąc o tym, że ziarenko ryżu,które wpadnie tam gdzie nie trzeba,
może skutecznie utrudnić pląsy weselne.

Po drugie, niezależnie od tego czy pan młody jest w smokingu,
w meloniku udając handlowca z Aligator Banku, czy
w samych slipach i tak jest zwykle, czarnym, gładko ogolonym
i eleganckim dodatkiem do panny młodej.
No chyba, że państwo Beckham pobierają się znów po raz siódmy
lub pan młody jest znanym piłkarzem, to wtedy proporcje ulegają
totalnemu odwróceniu.
Jak to jest na ślubach par hiperhomoseksualnych, nie wiem
i nie chcę wiedzieć.

Po trzecie klasyczne komentarze w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach
dotyczą niewiasty, zwykle są to złośliwe komentarze typu:
"nie płakała w czasie przysięgi, skandal",
"czemu była smutna gdy rzucała welonem",
albo "dlaczego nie ma kompotu z rabarbaru, ja tak go lubię".

Opinie na temat pana młodego zwykle ograniczają się do
skwitowań typu:

"a pan młody zająknął się mówiąc- i ślubuję Ci wierność",

" hmm...buty to mógł wyczyścić lepiej",

"no, ale łapać za kolanko świadkową na własnym weselu to szok".

Po czwarte, zdarzają się też wyznawcy numerologii,
czarnych kotów i tak jak grał Maanam "tak zwanych ciał astralnych"(*),
którzy całą uroczystość
analizują na głos, że miesiąc ślubu nie ma litery "R",
że małżeństwo jest skazane na klęskę bo panna młoda nie ma
na sobie pożyczonych majtek lub też, że intymna konfiguracja
planet w tym dniu typu "Mars jest na Jowiszu" prognozuje brak potomstwa,
nieurodzaj w polu, w chlewiku, dżumę i inne nieszczęścia.

Oczywiście, starszyzna, czyli Ci wszyscy, którzy urodzili się przed
rokiem 1860, niekiedy kwestionuje artystyczne dokonania zespołu,
który przygrywa, domagając się, aby kapela weselna sięgnęła do
twórczości Czerwonych Gitar, albo do (tfu)rczości spod znaku
"Szła dzieweczka do laseczka" lub innych ludowych coverów.
Zdarzają się też prośby o "Bogurodzicę", dla tych, którzy mają
w akcie urodzenia rok 1410.

W takim momencie zespół, staje przed dylematem, czy grać hity
z roku 1900, czy raczej skupić się na tym co świeżo poślubieni
małżonkowie będą chcieli usłyszeć.

I tak mija czas, nadchodzi północ, po oczepinach wszyscy się luzują,
panowie ściągają krawaty a co odważniejsi nie tylko krawaty.
Co bardziej napici domagają się zdjęcia z panną młodą,
wietrząc jedyną okazję, aby się do niej mocno przytulić.

Potem gości wita blady poranek, wtedy nadchodzi czas, aby się
rozliczyć z zespołem, którego lider jeśli jest nadal trzeźwy to
zrobi to bez pomyłki na swoją rzecz,
kelnerzy pomału zaczynają sprzątać wyplute resztki strogonowa,
które akurat zostawił nielubiany wujek na talerzu,
budzą stryjka, który zasnął snem niemowlęcia pod stołem
i wszystko wraca do normy.

Do normy za to nie wraca, sytuacja z otwartymi funduszami emerytalnymi.
Minister nonsensu i finansów, od paru dni roztacza wizję,
przy której film "Armageddon", jawi się jako bajka do
poduszki dla czterolatków.
Pomysł, aby zlikwidować OFE, przy jednoczesnym przejęciu prywatnych
środków, jakie gromadzimy na nich jest tak kretyński i absurdalny,
że staje się ponurym dowcipem, niczym z Monty Pythona.

Osobiście, oczekuję, że w ślad za likwidacją czegoś co obracało
moimi prywatnymi pieniędzmi, pójdą decyzje, aby każdy kto zakłada
konto w banku, koniecznie odsyłał do Ministerstwa Finansów list,
w którym podaje swój PIN, aby w razie konieczności państwo,
mogło zajrzeć tam i sobie dajmy na to pożyczyć jakąś sumkę
bez określenia terminu jej zwrotu.

Niegłupim też jest pomysł, aby każdy kto posiada prywatny samochód,
zdeklarował, że jeśli komuś z Kancelarii Premiera lub innego
Ministerstwa takowy będzie potrzebny do celów służbowych,
to bez słowa sprzeciwu pożyczy swe cztery kółka.

A może w ogóle, nasze dochody, przychody, pensje, prowizje,
od razu przelewajmy na konto Ministerstwa Finansów, bo przecież
Wielce Oświecony Minister Słońce Naszych Finansów wie lepiej
na co je wydać?

Czy jest taka luka w prawie, która dopuści w przypadku likwidacji OFE,
rozwiązanie Ministerstwa Finansów?

Skwituję to krótko:

Panie Ministrze, ręce z daleka od mojego OFE !

p.s. ewentualnie, z tego co wiem, Peru cierpi na brak ministra
finansów, czego dali wyraz jego przedstawiciele, grając
u nas swoje fujarkowe songi, więc może...




(*) piosenka "Boskie Buenos Aires"

poniedziałek, 17 czerwca 2013

O tym, jak zamówić "chwilówkę" do "Chatki Puchatka"...


No i mamy przełom czerwca i sezon grillowy w pełni.
Liczba upieczonych karkówek, boczków i kiełbas,
osiągnęła wartość dziesięć do potęgi ósmej.
Ilość zawałów od przejedzenia też ma tendencję zwyżkową.

Kolejny taki długi weekend będzie za rok znów w maju i nawet Ci,
którzy mylą Piotra Apostoła
z Piotrem Rubikiem i mają tyle wspólnego z Kościołem Katolickim,
co ja z Ruchem Palikota radośnie i ponownie znowu wylegną na łąki,
pastwiska i leśne ostępy celem wypoczynku bardziej lub mniej piwnego.

Co do wypoczynku, miałem okazję, jakiś czas temu skorzystać
z usług firmy transportowej o dość egzotycznej nazwie
"Żak Express".
Spodziewając się busa o pojemności małego Fiata i konieczności
goszczenia na kolanach piętnastu niegrzecznych i wyzwolonych studentek,
byłem mile rozczarowany.
Na wyznaczone miejsce przyjechał pełnokrwisty autokar z klimą i wifi.
Nie było mowy o jakiejkolwiek koedukacji na siedzeniach.

Spocony i przejęty Pan Kierowca na bieżąco informował
o planowanych i nieplanowanych opóźnieniach,
a swoją frustrację co do korków na drodze dawał wyraz
w cierpkich komentarzach typu:
"gadasz k...a przez telefon i jeszcze chcesz wymusić pierwszeństwo".

Co do tematu drogowego...
Ostatnio ze zdumieniem zauważyłem napis na jednym
z żelów do kąpania:


"zapach karamboli" czyli zapach benzyny, spalonej gumy
czy płynu do wycieraczek?
A może chodzi o zapach Opla Corsy lub Hyundaia, który jest na tyle przykry,
że z daleka poznaję jego właścicieli?
No fakt, Ople czy Hyundaie są na tyle beznadziejne,
że nie nadają się do niczego innego jak tylko do
statystowania w crash testach.

Co do statystowania, miałem okazję być na genialnym i ponadczasowym
spektaklu "Filharmonia Dowcipu", który prowadzi maestro
Waldemar Malicki.
O mój Boże, to jest to!
Niebanalny repertuar, muzycy będący klasą dla samych siebie,
dowcip wartki i nieraz cięty i solistki,
sopranowe, altowe i co tam jeszcze chcecie, które swym wyglądem
udowadniają,że divy operowe wcale nie muszą być otyłe
i tym samym nieatrakcyjne wzrokowo.

To jest kultura, pisane przez duże Q !
(nie mylić z Audi Q 7, które jest duże, ciężkie i niezgrabne,
pochłania tonę paliwa na minutę,
a tym samym śmiało mogło by dawać "Rudego" w "Czterech Pancernych")

Pozostając w temacie wakacyjnym, przypomina mi się niedawna wycieczka
w Bieszczady, gdzie wraz z małżonką spędziliśmy tydzień.
Wąskie drogi, serpentyny, ptaki, misie
oraz mnóstwo tzw. "pijanych rowerów" i niezapomniane krajobrazy,
to są właśnie Bieszczady.



Nie napiszę gdzie mieszkaliśmy, bo zaraz tam zjedziecie ze swymi psami,
kotami, grillami,nieślubnymi dziećmi i głośnym sprzętem stereo,
kupionym na raty.

W trakcie licznych wędrówek pieszych i samochodowych,
trafiliśmy na jedną (dosłownie)
stację benzynową i jedną jadłodajnię o nazwie "Paweł nie całkiem święty".
Ów przybytek , okazał się całkiem miłym miejscem w którym
za rozsądną cenę można dobrze zjeść, nie czekając przy tym godzinę na
kotleta, który bynajmniej nie był wielkości fasoli.

Bieszczady to zagadkowa kraina, w której wysiedlono w ramach akcji
"Wisła", ileś tysięcy ludzi.
Władze PRL-u namawiały, aby być obywatelem Kraju Rad,
uprawiać czarnoziem i seks,mnożąc tym samym ilość obywateli i zbiory ziemniaków.
Natomiast władze Kraju Rad agitowały, aby zostać obywatelem Polski,
zostać tym samym miejscowym sołtysem i radośnie uprawiać
chmiel czy inne nasiona.

Nic dziwnego, że w głowie miejscowych tubylców zapanował chaos,
jak przed stworzeniem świata i do dziś ciężko tym ludziom zdeklarować się,
kim są.
Polakami, Rusinami, Ukraińcami?

Będąc w Zakopanem co chwila spotykacie bacę, który chce was
zawieść bryczką,niezłomną góralkę, która chce Wam sprzedać łoscypka,
natomiast Bieszczady mają to do siebie, że można iść dwa dni
szlakiem i spotkacie jednego turystę,
ewentualnie ruch drogowy odbywa się na zasadzie,
jeden samochód na dobę.

Nie występują tu stadnie wycieczki z liceum lub panowie
o karku szerokim na dwa metry, których partnerkami są zwykle
tzw. "chwilówki" - różowo i skąpo ubrane dziewczęta,
które będąc ubrane w wysokie
szpilki i tylko w to, chcą udowodnić całemu światu,
że można iść w góry w stroju, który absolutnie turystyczny
nie jest,natomiast naturystyczny jest jak najbardziej.

Bieszczadzka baza turystyczna jest na poziomie australijskich
miast z osiemnastego wieku, czyli w fazie znikomej.

Natomiast to wszystko czyni tą krainę obszarem niezmąconej ciszy,
spokoju i pełnego relaksu.


Nawet, ku mojemu zdumieniu, właściciele Renault Thalia,
są tam na tyle uprzejmi, że jedna z nich zatrzymała się
i podwiozła nas na odległy o blisko dziesięć kilometrów parking.
Oczywiście, te dziesięć kilometrów spędziłem z zamkniętymi
oczami i kichając nieustannie, z uwagi na moje uczulenie na Thalię,
natomiast taka uprzejmość i to w dodatku bezinteresowna,
jest godna uwagi.

Jedynym zaskoczeniem okazał się pobyt w "Chatce Puchatka"

Jak szumnie głosi przewodnik, stacjonowało tu kiedyś wojsko,
jeszcze za poprzedniego ustroju, wtedy gdy NATO było wrogiem a Marian Zacharski,
pilnie gromadził dokumentację o siłach obronnych USA.
Nie wiem, ile kosztuje woda gazowana w kasynie w Las Vegas, ale bez wątpienia
"Chatka" do najtańszych nie należy,
a z Kubusiem Puchatkiem, ma tyle wspólnego co Świadkowie Jehowy
z Soborem Watykańskim II.

Siedem złotych za 1,5 litra wody i to nie ognistej, powoduje, że warto
na drugi raz mieć swój baniaczek z wodą.
Także wnętrze "Chatki" zrobione w klimacie "kiedyś była tu stajnia,
wojsko a poza tym nieraz krowa tu wchodzi" nie grzeszy czystością,
a podłoga przypomina udeptaną ziemię, na której Zbyszko stawał
ongiś przeciwko Zakonowi krzyżackiemu.

W takich warunkach ciężko coś zjeść, nawet wprawić się
w stan nieważkości było trudno, biorąc pod uwagę, że puszka
piwa opiewała na sumę 10 zł.
Również opis Puchatkowego przybytku, który jest niezbędny
dla prawidłowego funkcjonowania jelit człowieka,
daruję sobie, ponieważ nie chcę,
byście mnie obciążyli rachunkiem za zwrócony obiad,
jedzony w trackie czytania mego bloga.
Ale cóż, Bieszczady to nie Pałac Kultury, ani Hotel Hilton.

Dlatego, jeśli jeszcze nie macie zaplanowanego urlopu,
a chcecie choć na parę dni odłączyć się od zgiełku wielkich miast
(oczywiście nie mam tu na myśli Krakowa czy Gdańska) to spakujcie
plecak, zatankujcie samochód i po czterystu kilometrach
będziecie na miejscu.

poniedziałek, 25 marca 2013

Uważajcie, spaghetti zgubi wasze dusze !


No i wreszcie, po dwóch dniach niepewności, mamy nowego
Głównego Sternika, Naczelnego Rybaka czyli Papieża.
Jego Świątobliwość jest jezuitą, ma poczucie humoru,
nie lubi pompy i blichtru i jeździ metrem jak wszyscy inni.

Również należy się spodziewać, że nowy Papież jako fan
futbolu i Argentyńczyk,będzie za wprowadzeniem dwóch obowiązkowych
rzeczy na lekcjach religii:
- nauki tańczenia tanga,
- wkuwania życiorysu Diego Maradony na pamięć.

Mówiąc szczerze, to drugie moje konklawe, które oglądałem
na żywo i świadomie,ponieważ poprzednie, przy wyborze Jana Pawła I,
a potem Jana Pawła II,
spędziłem jeszcze w kołysce, pomiędzy wypełnianiem jednej
pieluchy i drugiej nieciekawą zawartością,
mając wtedy percepcję na poziomie muchy owocówki.

Natomiast jak zwykle, przy okazji konklawe, podniosły się głosy
porównujące Franciszka do Benedykta i Jana Pawła II.
Z uwagi na to, że Franciszek pełni swój urząd dwa tygodnie,
powstrzymałbym się z oceną, analizą i statystyką przynajmniej
do końca pontyfikatu.

Temat duchowości i spraw ostatecznych prowadzi mnie do tego,
iż ostatnio wyczytałem, że minister komputeryzacji, półprzewodników
i tranzystorów i zagorzały fan super grupy popowej Boney M.,
odmówił rejestracji "Kościołowi" o dość dziwnej nazwie
"Kościół Latającego Potwora Spaghetti".

Nie jestem zwolennikiem ministra,
mam "Greatest hits" Boney M.,
natomiast taką decyzję uważam za...słuszną.
Kiedyś czerwonooprawkowy George Owsik założył
"Towarzystwo Przyjaciół Chińskich Ręczników" i była to
najgłupsza nazwa, głupsza chyba nawet
od nazwy Pussy Riot, Thin Lizzy czy...mojego bloga.

Natomiast wyznawcy kluskowego bóstwa, mają niezły @#$%^ w głowach,
skoro podstawą ich wiary jest to, że:
- Niewidzialny i niewykrywalny Latający Potwór Spaghetti stworzył świat,
zaczynając od góry, drzew i karła. Wszystkie dowody na rzecz ewolucji zostały specjalnie podłożone przez niego.
- Ludzie wyewoluowali z piratów. Ludzie dzielą około 95% DNA z małpami, ale ponad 99,9% DNA z piratami.
- Latający Potwór Spaghetti ma wiele zalet, których nie mają inne religie – takich jak wulkan piwny i striptiz w niebie czy święto religijne w każdy piątek.


Domyślam się, że spisanie takich zasad na trzeźwo się nie odbyło.
tylko raczej pod czułą opieką różnych aktywnych substancji
niszczących mózg, tępiących szare komórki i białe krwinki,
o trzustce nie wspomnę.

Jednak o wiele bardziej zdziwił mnie fakt, że ostatnio w centrum miasta,
dostrzegłem przybytek rozkoszy na kółkach, który śmiało sunął w pewien
sobotni poranek, główną ulicą miasta.

Nad kierowcą śmiało powieszono zdjęcie frywolnego dziewczęcia a i okna,
jak widać zaciemniono intymną folią, aby nikt nikomu nie przeszkadzał.
Nazwa "ClubStar" świadczy o tym, że niewątpliwie jest to rozrywka dla
bogaczy.


W czasach, gdy uczęszczałem do liceum, określeniem "burdel na kółkach",
dawano wyraz dezaprobaty na jakiś bałagan, chaos organizacyjny, a tu proszę,
ktoś od słów przeszedł do czynów.

Podobnie sprawy wyglądają w mojej bibliotece.
Niby są ciekawe książki, niby wypożyczalnia dvd oferuje ambitne kino,
niby można podyskutować o utylitaryźmie w sztuce i Miłoszu,
ale...już korzystanie z internetu jest opatrzone cichym przyzwoleniem,
aby włazić bez skrępowania na serwisy randkowe lub inne
strony z czerwonym wykrzyknikiem.


I jeszcze jedno:
mam znajomego, który dorabia sobie do wątłego budżetu domowego,
zajęciem, które jest proste niczym spowiedź wielkanocna dla wiernego
działacza lewicy,a polega mianowicie na roznoszeniu ulotek do
skrzynek w blokach.

Otóż zdarzają się ludzie, którzy wpuszczą go do czeluści klatki
schodowej i zapewnią tym samym dostęp do skrzynek.
Wtedy znajomy ów, może im...nawrzucać wszelkich ulotek, folderów,
które stosami, niczym krzyżackie chorągwi pod Grunwaldem,
zapełnią ich skrzynki.

Ale też, zdarzają się i to w przytłaczającej większości
Kiepscy, którzy, że nie dość, że nie otworzą domofonu,
tłumacząc swą dulszczyznę, kołtuństwo i polactwo lękiem,
że ktoś ich okradnie,
choć nic nie mają lub mają wszystko na kredyt
lub z Biedronki,
to jeszcze obrzucą Bogu ducha winnego ulotkarza
stekiem wyzwisk, pogróżek lub łapaniem za telefon,
chcąc dzwonić na policję.

Z tego co wiem, roznoszenie ulotek w tym kraju
nie jest zabronione i raczej Komisarz Halski
nie spali pięciu litrów państwowego paliwa
(tyle spala policyjna Kia Cee'd w mieście),
tylko po to, by pouczyć namolnego
ulotkarza tekstem w stylu:

"nie można i nieładnie tarabanić domofonem,
podczas gdy ta pani ogląda setną powtórkę
"Kolorów nieszczęścia
".

No faktycznie, brak ulubionego serialu,
może u Pani Kiepskiej spowodować załamanie,
depresję i to, że nie będzie o czym pogadać
w warzywniaku w dzień bazarowy.

Zasugerowałem temu znajomemu, żeby dzwoniąc
domofonem, mówił, że jest wysłannikiem światłości,
czyli Kościoła Latającego Potwora Spaghetti,
może wtedy chętniej by go wpuszczano.

Jednak przerażony odparł, że to nie jest
dobry pomysł, ponieważ co będzie, gdy po drugiej
stronie słuchawki odbierze dama w berecie,
a domofon przerwie jej słuchanie ulubionej stacji?
Wtedy, na sto procent mój znajomy sam stanie się
żywym makaronem lub takowy znajdzie na głowie...

Za tydzień Wielkanoc, dlatego felietonu nie będzie,
życzę natomiast wszystkim radości z tego, że życie
tu na ziemi nie kończy się lecz właśnie zaczyna.





czwartek, 7 marca 2013

Piesek ze szkła i stonka czyli jak zmarnować dwa dni...


Jazda warszawskimi tramwajami należy do śmiertelnie nudnych.
Są nowe, ładne i naszpikowane elektroniką niczym radziecki satelita szpiegowski.
Za to bezustannie, bez wytchnienia, bez miłosierdzia są tam emitowane
reklamy warszawskich teatrów i to w dodatku jednego.
Po dwóch dniach jazdy, byłem na bieżąco z repertuarem, nazwiskami aktorów
oraz cenami biletów.

Co dziwne, w piętnastu rekomendowanych spektaklach grają ci sami aktorzy.
Zmieniają się tylko tytuły, kostiumy i scenariusze.
Wtedy zawsze przed oczami staje mi postać mojego znajomego aktora,
który słusznie skądinąd narzeka i psioczy na niedolę tej branży i brak
możliwości zaistnienia, skoro te same twarze, plecy i pośladki,
obsadzają w teatrach i kinach
wszystko co się da,
no może z wyjątkiem funkcji biletera i szatniarza...

No, ale co w tym dziwnego, ekscytującego czy śmiesznego, zapytacie?
Niby nic, ale jak tak dalej pójdzie, w teatrach będzie tak jak
w słynnym skeczu Kabaretu Ani Mru Mru, gdzie panowie Wójcik,
grając jednocześnie wilka, babcię czy leśniczego co chwila
rozdziewają się z kostiumów, tylko po to by "show must go on".

Zamykając wątek tramwajarski, ostatnio spostrzegłem pewnego klasycznego młodzieńca
z gatunku długogrzywkowych i pstrokatosznurówkowych, który w niewiadomym celu,
dwuznacznie tworzył na miejscu różne figury i konstrukcje z gumowego węża.


Zniesmaczony i będąc przekonany, że to znana firma oponiarska Durex urządza
jakiś happening, chciałem opuścić dwunastokołowy przybytek na szynach, trzaskając
drzwiami.
Z trudem to uczyniłem, ponieważ jakiś kretyn, bezmózg, imbecyl
tak zaparkował Toytoyę, że motorniczy miał dylemat "obetrę się czy nie"
i bynajmniej nie były to wątpliwości, które Was dręczą po zejściu
z muszli klozetowej.
Tramwaj i ToyToya wyszły bez szwanku, choć dzieliło je około 1,5 cm.

Chociaż uważam, że Toytoya nie nadaje się do niczego innego, jak tylko
do tego, by zbulwersowani pracownicy tramwajów mogli testować na niej
właśnie takie sytuacje. Wtedy może właściciel tego taczkowozu,
sięgnąłby po rozum do głowy i pomyślał "do licha, faktycznie mam
beznadziejny, bezpłciowy,beznamiętny samochód, może by kupić np. jakąś Alfę"?
Wtedy ręczę Wam, że nawet jeśli źle zaparkowałby swoją dajmy na to Alfę 159,
to prędzej tramwaj przesunęliby dźwigiem wstecz niżby mieli musnąć włoski pocisk.

Miałem nie pisać o Warszawie, ale widzę, że nie uniknę tego tematu.
Otóż moją złotą malinę chciałem przyznać temu czemuś,
co ma stanąć niebawem na placu Unii Lubelskiej.


Dobry Boże, kto to projektował?
Od strony Puławskiej przypomina to podwodny okręt, który zaraz się wynurzy
z carem Putinem na pokładzie.
To coś tak szpeci urok Polnej, Mokotowskiej i okolicy, że jest jak
czerwony wykrzyknik namalowany sprayem na łysinie Jana Marii Rokity.

Pozostając w temacie wnętrz, wystroju i twórczości...
Totalnym lękiem, poczuciem bezsensu istnienia i frustracją napawają mnie
sklepy typu "Home& You"
Ilość zgromadzonych tam drobiazgów, pierdółek, ozdóbek, powoduje,
że w takich miejscach ujawnia się we mnie klaustrofobia, depresja
i co tam jeszcze chcecie.

Poruszanie się bezkolizyjne, po takim sklepie dla faceta moich rozmiarów
graniczy z cudem na miarę zamiany wody w wino.
Wystarczy jeden nieostrożny czy spontaniczny ruch i jesteście na minusie,
potrącając figurkę szklanego pieska, za jedyne 599 zł,
który ma minę jakby kopulował właśnie z szympansem i nosorożcem jednocześnie.
Tak się zastanawiam...jakie nudne i puste życie musi być tych ludzi,
którzy zamiast kupić sobie dobry sprzęt audio, narty, rakietę do squasha,
czy nawet, (a niech tam) używaną Skodę Octavię, kupują szklanego pieska?

I na koniec pozostając w temacie zoologicznym:
Jeśli macie ochotę, aby stracić dwa dni z życiorysu, wydać trochę
gotówki na leki i zgodnie z kalendarzem liturgicznym pościć,
kupcie sobie paczkę pierogów z mięsem w "Stonce".
Gwarantowane biegi krótkodystansowe na linii sypialnia - łazienka,
plus dreszczyk emocji na miarę listonosza "zdążę czy nie"?
Więcej szczegółów oszczędzę Wam...
Próbuję za to ułożyć piosenkę w stylu "Pam, Pam, codziennie mamy zatrucia".
Ktoś mi podeśle chwyty na bas do tego ?

poniedziałek, 4 lutego 2013

Panna Krzysia, ale nie ta z "Pana Wołodyjowskiego"


Niedzielne popołudnia mają to do siebie, że są leniwe,
nie namolne i czas płynie tak wolno, że chce się zaśpiewać razem
z Brucem Dickinsonem "The sands of time for me are running low..."
Za to obecna kadencja Sejmu do leniwych z całą pewnością nie należy,
skoro co trzy minuty mamy do czynienia z kolejną rewelacyjną wiadomością
z Wiejskiej.

Pomysł, aby na czele obrad Sejmu stanęła Anna Grodzka, czyli dawny
Krzysztof Bogdan Bęgowski i jako marszałkówna/marszałkini (?),
czuwała nad tym okrągłym cyrkiem,
jest tak śmiały, że wobec niego wszystkie teledyski Madonny czy Britney Spears,
wydają się być niewinnymi kreskówkami na miarę Bolka i Lolka.

Ani ja, ani nikt z moich przyjaciół nie doświadcza dylematów typu
"mam penisa a chcę mieć vaginę" czy odwrotnie, natomiast funkcja marszałka
Sejmu to nie fucha bycia jurorem w "X - factorze" czy "Mam talent",
dlatego warto, aby była to osoba niekoniecznie kontrowersyjna.

Poza tym nadal pozostaje problem, jaka forma grzecznościowa będzie
obowiązywać.
Czy "Pani marszałkini" ?
Choć podejrzewam, że zwrot "Pani marszałek" z uwagi na
męską koniunkcję, może w odbiorcy, przepraszam w odbiorczyni,
budzić bolesne wspomnienia z czasów,
gdy trzeba było się golić, słuchać sprośnych dowcipów kumpli,
zakładać kalesony a nie rajstopy i stać przy muszli klozetowej,
a nie na nią kucać...

Zmieniając temat, ostatnie roztopy i odwilż wraz z wszechobecnym błotem
i chlapą spowodowały, że przez moment, wychodząc z domu mogłem się poczuć jak
bohaterowie serialu "Dom nad rozlewiskiem".
Ponadto byłem przekonany, że skoro kanalizacja jest wynalazkiem stosowanym
już w starożytności to nie inaczej będzie w stolycy.
Będąc na skraju desperacji, wziąłem do ręki mapę, chcąc wytyczyć sobie
szlak wodny, którym mógłbym dopłynąć do pracy, jednak strona www Urzędu Morskiego,
pozbawiła mnie złudzeń co do radosnego pływania z uwagi na czterysta
zezwoleń i zaświadczeń potrzebnych do swobodnego żeglowania.

Pozostając w temacie stołecznym, wpadłem na pomysł, aby wszyscy urodzeni
w Warszawie, jeździli miejską komunikacją, za...
(tak, już możecie szykować się do ukamienowanie mnie),
za darmo,
za zero złotych,
za zero euro,
za free i jak to jeszcze nazwiecie.

Dlaczegóż, spyta ktoś z Was jak kiedyś Kasia Pakosińska w skeczu KMN?
Poniewóż, Warszawa mimo swych zabytków, basenów, stadionów i planowanych
pięciu linii metra i trzech lotnisk jest coraz bardzie zatłoczona, zakorkowana, przeludniona i osoby,które tu zechcą zamieszkać i tu płodzić swoje potomstwo,
niech później nie mają dylematu co kupić dziecku - piórnik czy bilet miesięczny.
Nie wiem, kiedy Rada m.st.Warszawy ma najbliższą sesję, ale zgłosić taki pomysł gospodarzom miasta - czemu nie?

I jeszcze jedno, nie wiem kto zaczął, ale powiem tylko, że obecna histeria
co do ustawiania wszędzie fotoradarów jest tak absurdalna, że aż głupia.
Jeśli taki elektroniczny szpieg z kamerą stoi niedaleko szkoły, przedszkola,
czy bazarku lub domu emerytów to widzę w tym sens.
Natomiast jeśli stoi w miejscu, gdzie nie ma potrzeby zwalniać,
to wtedy generują się gigantyczne korki i rośnie frustracja kierowców.
Wiem, że gminy chcą dorobić do i tak chudego budżetu wpływami z radarów,
ale na razie jest to radosna tfu/rczość lokalnych włodarzy.
Droga gmino, jeśli napychasz swoją kabzę radarowymi złotówkami,
to może już potem nie wyciągaj ręki po "janosikowe", hmm ?

Poza tym , jak mówi Jeremy Clarkson
"to nie prędkość zabija, tylko jej nagłe wytracanie"