poniedziałek, 17 czerwca 2013

O tym, jak zamówić "chwilówkę" do "Chatki Puchatka"...


No i mamy przełom czerwca i sezon grillowy w pełni.
Liczba upieczonych karkówek, boczków i kiełbas,
osiągnęła wartość dziesięć do potęgi ósmej.
Ilość zawałów od przejedzenia też ma tendencję zwyżkową.

Kolejny taki długi weekend będzie za rok znów w maju i nawet Ci,
którzy mylą Piotra Apostoła
z Piotrem Rubikiem i mają tyle wspólnego z Kościołem Katolickim,
co ja z Ruchem Palikota radośnie i ponownie znowu wylegną na łąki,
pastwiska i leśne ostępy celem wypoczynku bardziej lub mniej piwnego.

Co do wypoczynku, miałem okazję, jakiś czas temu skorzystać
z usług firmy transportowej o dość egzotycznej nazwie
"Żak Express".
Spodziewając się busa o pojemności małego Fiata i konieczności
goszczenia na kolanach piętnastu niegrzecznych i wyzwolonych studentek,
byłem mile rozczarowany.
Na wyznaczone miejsce przyjechał pełnokrwisty autokar z klimą i wifi.
Nie było mowy o jakiejkolwiek koedukacji na siedzeniach.

Spocony i przejęty Pan Kierowca na bieżąco informował
o planowanych i nieplanowanych opóźnieniach,
a swoją frustrację co do korków na drodze dawał wyraz
w cierpkich komentarzach typu:
"gadasz k...a przez telefon i jeszcze chcesz wymusić pierwszeństwo".

Co do tematu drogowego...
Ostatnio ze zdumieniem zauważyłem napis na jednym
z żelów do kąpania:


"zapach karamboli" czyli zapach benzyny, spalonej gumy
czy płynu do wycieraczek?
A może chodzi o zapach Opla Corsy lub Hyundaia, który jest na tyle przykry,
że z daleka poznaję jego właścicieli?
No fakt, Ople czy Hyundaie są na tyle beznadziejne,
że nie nadają się do niczego innego jak tylko do
statystowania w crash testach.

Co do statystowania, miałem okazję być na genialnym i ponadczasowym
spektaklu "Filharmonia Dowcipu", który prowadzi maestro
Waldemar Malicki.
O mój Boże, to jest to!
Niebanalny repertuar, muzycy będący klasą dla samych siebie,
dowcip wartki i nieraz cięty i solistki,
sopranowe, altowe i co tam jeszcze chcecie, które swym wyglądem
udowadniają,że divy operowe wcale nie muszą być otyłe
i tym samym nieatrakcyjne wzrokowo.

To jest kultura, pisane przez duże Q !
(nie mylić z Audi Q 7, które jest duże, ciężkie i niezgrabne,
pochłania tonę paliwa na minutę,
a tym samym śmiało mogło by dawać "Rudego" w "Czterech Pancernych")

Pozostając w temacie wakacyjnym, przypomina mi się niedawna wycieczka
w Bieszczady, gdzie wraz z małżonką spędziliśmy tydzień.
Wąskie drogi, serpentyny, ptaki, misie
oraz mnóstwo tzw. "pijanych rowerów" i niezapomniane krajobrazy,
to są właśnie Bieszczady.



Nie napiszę gdzie mieszkaliśmy, bo zaraz tam zjedziecie ze swymi psami,
kotami, grillami,nieślubnymi dziećmi i głośnym sprzętem stereo,
kupionym na raty.

W trakcie licznych wędrówek pieszych i samochodowych,
trafiliśmy na jedną (dosłownie)
stację benzynową i jedną jadłodajnię o nazwie "Paweł nie całkiem święty".
Ów przybytek , okazał się całkiem miłym miejscem w którym
za rozsądną cenę można dobrze zjeść, nie czekając przy tym godzinę na
kotleta, który bynajmniej nie był wielkości fasoli.

Bieszczady to zagadkowa kraina, w której wysiedlono w ramach akcji
"Wisła", ileś tysięcy ludzi.
Władze PRL-u namawiały, aby być obywatelem Kraju Rad,
uprawiać czarnoziem i seks,mnożąc tym samym ilość obywateli i zbiory ziemniaków.
Natomiast władze Kraju Rad agitowały, aby zostać obywatelem Polski,
zostać tym samym miejscowym sołtysem i radośnie uprawiać
chmiel czy inne nasiona.

Nic dziwnego, że w głowie miejscowych tubylców zapanował chaos,
jak przed stworzeniem świata i do dziś ciężko tym ludziom zdeklarować się,
kim są.
Polakami, Rusinami, Ukraińcami?

Będąc w Zakopanem co chwila spotykacie bacę, który chce was
zawieść bryczką,niezłomną góralkę, która chce Wam sprzedać łoscypka,
natomiast Bieszczady mają to do siebie, że można iść dwa dni
szlakiem i spotkacie jednego turystę,
ewentualnie ruch drogowy odbywa się na zasadzie,
jeden samochód na dobę.

Nie występują tu stadnie wycieczki z liceum lub panowie
o karku szerokim na dwa metry, których partnerkami są zwykle
tzw. "chwilówki" - różowo i skąpo ubrane dziewczęta,
które będąc ubrane w wysokie
szpilki i tylko w to, chcą udowodnić całemu światu,
że można iść w góry w stroju, który absolutnie turystyczny
nie jest,natomiast naturystyczny jest jak najbardziej.

Bieszczadzka baza turystyczna jest na poziomie australijskich
miast z osiemnastego wieku, czyli w fazie znikomej.

Natomiast to wszystko czyni tą krainę obszarem niezmąconej ciszy,
spokoju i pełnego relaksu.


Nawet, ku mojemu zdumieniu, właściciele Renault Thalia,
są tam na tyle uprzejmi, że jedna z nich zatrzymała się
i podwiozła nas na odległy o blisko dziesięć kilometrów parking.
Oczywiście, te dziesięć kilometrów spędziłem z zamkniętymi
oczami i kichając nieustannie, z uwagi na moje uczulenie na Thalię,
natomiast taka uprzejmość i to w dodatku bezinteresowna,
jest godna uwagi.

Jedynym zaskoczeniem okazał się pobyt w "Chatce Puchatka"

Jak szumnie głosi przewodnik, stacjonowało tu kiedyś wojsko,
jeszcze za poprzedniego ustroju, wtedy gdy NATO było wrogiem a Marian Zacharski,
pilnie gromadził dokumentację o siłach obronnych USA.
Nie wiem, ile kosztuje woda gazowana w kasynie w Las Vegas, ale bez wątpienia
"Chatka" do najtańszych nie należy,
a z Kubusiem Puchatkiem, ma tyle wspólnego co Świadkowie Jehowy
z Soborem Watykańskim II.

Siedem złotych za 1,5 litra wody i to nie ognistej, powoduje, że warto
na drugi raz mieć swój baniaczek z wodą.
Także wnętrze "Chatki" zrobione w klimacie "kiedyś była tu stajnia,
wojsko a poza tym nieraz krowa tu wchodzi" nie grzeszy czystością,
a podłoga przypomina udeptaną ziemię, na której Zbyszko stawał
ongiś przeciwko Zakonowi krzyżackiemu.

W takich warunkach ciężko coś zjeść, nawet wprawić się
w stan nieważkości było trudno, biorąc pod uwagę, że puszka
piwa opiewała na sumę 10 zł.
Również opis Puchatkowego przybytku, który jest niezbędny
dla prawidłowego funkcjonowania jelit człowieka,
daruję sobie, ponieważ nie chcę,
byście mnie obciążyli rachunkiem za zwrócony obiad,
jedzony w trackie czytania mego bloga.
Ale cóż, Bieszczady to nie Pałac Kultury, ani Hotel Hilton.

Dlatego, jeśli jeszcze nie macie zaplanowanego urlopu,
a chcecie choć na parę dni odłączyć się od zgiełku wielkich miast
(oczywiście nie mam tu na myśli Krakowa czy Gdańska) to spakujcie
plecak, zatankujcie samochód i po czterystu kilometrach
będziecie na miejscu.