czwartek, 26 lipca 2012

Zostawcie babcie czytające "Fart" w spokoju !


Ostatnio zdałem sobie sprawę, że niesłychanie trudno jest
wybrać idealny samochód, którym chcielibyście jeździć.
Cena, przyspieszenie, zawieszenie,ilość paliwa na 100
przejechanych kilometrów, lub kwestia ile dzieci można
w nim pomieścić plus pies i dwa rowery oraz to czy
jadąc nim do znajomych na piknik usłyszycie ciche
"wow" albo głośne "bleee" -to wszystko powoduje, że wybór jest trudny.
Oczywiście jeśli nie macie w planach zakupu trzydziestoletniego
Malucha lub Poloneza albo Zastawy, wybór się zawęża.
To prowadzi mnie do ostatniej soboty, kiedy miałem okazję
znaleźć się w "Szkole Bezpiecznej Jazdy Renault"

Zestawienie słów "bezpieczna" i "Renault" nie wróżyło nic dobrego.
Spodziewałem się, że będę poddany crash testom przy
prędkości 5 km/h albo wchodzeniu w zakręt z górki,
z wiatrem i przy włączeniu opcji turbo.
Moje ogólne wrażenia z tego szkolenia są...no dobrze: neutralno - pozytywne.
Po paru wykładach teoretycznych, mogliśmy wreszcie przejść do praktyki.

Flota Meganek czekała na kursantów w pełnej gotowości bojowej
niczym w Dywizjonie 303.
Na początek czasówka po torze, na którym były liczne atrakcje
w postaci pachołków, śliskich zakrętów polanych wodą i keczupem oraz pozorantów, którzy udawali zapracowanych posłów SLD przy biurku,a których, niestety trzeba było zgrabnie ominąć.

Potem przyszedł czas na kontrolowane hamowanie, kontrowanie przy poślizgu,
jazdę z alkogoglami, które stwarzają Wam obraz, taki jaki macie po pięciu
wypitych szybko drinkach.
Kulminacją była jazda Meganką, która zamiast tylnych kół ma tzw. trojler czyli kółeczka wzięte prosto z wózka sklepowego z Biedronki.
Rzekomo wtedy opanowanie driftingu ma być zagwarantowane.
Potem Renault zawiózł całą ekipę kursantów na obiad w czasie którego,
kotlet na talerzu był tak mały, że szukałem go blisko pół godziny,
a kelnerzy, biorąc pod uwagę pochodzenie firmy cały czas mówili do
nas "Łi".
Potem był wykład o tym, że warto zapinać pasy,
słuchać jazzu a nie metalu podczas jazdy i znowu
czasówka na torze.

Wiem, że warunki laboratoryjne na lotnisku to nie to samo
co bitwa na Marszałkowskiej o pierwsze miejsce na światłach.
Wiem, że Renault to dobre i przemyślane samochody.
W czym problem, zapytacie?
Jak zwykle - diabeł tkwi w szczegółach.
Megane, którym jeździłem jest jak poczciwy i oddany
działacz partyjny - chodzi na zebrania, klaszcze gdy prezes ogłasza
nową tyradę polityczną, organizuje wiece, flagi i wynajem sali.
Ale jest po prostu...nudny.
Kim innym jest działacz partyjny a kim innym ktoś z pokroju Williama Wallace'a, który nie liże nikomu tyłka lecz krzyczy "Freedom", prawda?
Nie oczekuję od RM, że będzie robić setkę w 3 sekundy.
Natomiast jego zawieszenie przypomina jazdę na taczce do której
wrzuciliście swój dobytek plus zabytkowe gdańskie
meble dziadka.
Jest twarde niczym deska do prasowania, choć dobrze wyprofilowane
fotele doskonale rekompensują ten ból.

Natomiast zakręty Meganka bierze z gracją antylopy i dynamiką orła,
choć tyłem nieco rzuca, zupełnie jakby w bagażniku
drzemał stukilogramowy i głodny baribal.
Tylne koła rozpaczliwie szukają przyczepności, komputer pokładowy
poci się bo nie wie co robić i...wypadacie z toru.

Jak dla mnie, zupełnie niezrozumiałe są biegi ze swoim niesamowitym i cholernie krótkim przełożeniem, które zmuszają Was do jazdy na zasadzie dwójka+100 metrów = trójka+50 metrów=czwórka i tak dalej.
Ciężko się tym samochodem rozpędzić, do prędkości,która
każdemu kierowcy daje uśmiech zadowolenia, niczym po
strzeleniu bramki dla piłkarza.
Czy bym kupił taką Megankę?

Jeśli na drugi dzień musiałbym się wygodnie i nie za szybko
przemieścić do Toskanii, to tak, bo jak pisałem fotele
rekompensują zawieszenie, które jest prawdopodobnie
wykonane z betonu.

Natomiast mając do wydania sześćdziesiąt ileś tysięcy
na wersję "Dynamique" - bo taką cenę podaje producent Rheno Meghane
wolałbym sto razy bardziej kupić sobie Volvo XC 90 2.4 D5 185KM
z 2007 roku, które zostało wycenione na 61 tys zł.

A, jeszcze jedno, wracając do domu z tego szkolenia,
w tramwaju trafiłem na starszą Panią, która była tak
bardzo zawstydzona, że czyta gazetę "Fart",
że w całości się tym periodykiem zasłoniła.

Nie dziwię się, tym bardziej, że redaktorzy owego "pisma"
nie mają nigdy pomysłu na sensowny tytuł artykułu,
dlatego muszą epatować budzącymi migotanie przedsionków
nazwami w stylu:
"Matka Madzi żyje na koszt Państwa",
"Pił, bił i zabił",
"Ogrodnik z zemsty wyrwał wszystkie róże",
"Pijany weterynarz wyciął ślepą kiszkę sąsiadowi zamiast cielakowi"
albo "Sekatorem wymierzył teściowej sprawiedliwość"

I tak się tworzy kolejne pokolenie polactwa...